Po niesamowitej „Sonacie o niezapominajce” skusiłam się na kolejną książkę Montefiore. „Morze utraconej miłości zwabiło mnie okładką i obiecującą recenzją z tyłu. Nie spotkał mnie całkowity zawód, ale też nie było euforii jak chociażby przy „Włoskich zaręczynach”, które poznawałam lata temu. Muszę do nich koniecznie wrócić!
Celestria Montague jest młodą, piękną, sławną dziewczyną. Jej idealne życie przerywa samobójstwo ojca. Czuje, że musi dowieść prawdy na temat jego śmierci, że coś tutaj może nie być tak, jak się podaje i w tym celu wyrusza do Anglii, gdzie poznaje Hamisha. Mężczyzna leczy serce po stracie żony i jest pierwszym, który opiera się urodzie Celestrii. Takie dwie zagubione dusze... mogą sobie pomóc, ale tylko wtedy, kiedy oboje tego chcą. W tym przypadku nie jest to oczywiste. Jak potoczą się ich losy? Jaki będzie finał?
Jedno jest pewne.
Nic nie pozostanie takie samo...
Ta powieść mi się po prostu dłużyła. Przyznam szczerze, że byłam tym zaskoczona. Naiwnie, nie wiadomo dlaczego z góry założyłam, że jeśli wcześniej byłam autorką oczarowana... tak samo będzie i teraz. No nie było tak. Owszem powieść miała coś w sobie. Było w niej dużo łatwo wyczuwalnego światła, słońca jak ja to mówię w przypadku Montefiore, wyobraźnia pracowała, owszem, ale mam uzasadnione obawy, że wraz z publikacją tej recenzji... zapomnę o książce. Część była zbyt mocno rozciągnięta. Uważam, iż zupełnie niepotrzebnie. Tak jakby pisarce brakowało pomysłu? Jak to możliwe? Brakowało historii tego magicznego „czegoś”, o czym wszyscy mówią, wszyscy tego szukają, ale nikt nie potrafi tego jednoznacznie określić.
Komentarze
Prześlij komentarz