Nicholas Sparks powraca z nową powieścią. Przywiozłam ją z Targów Książki w Krakowie, na których miało mnie nie być. Jednak dowiedziawszy się, że w tym roku na to święto literatury przyjedzie po raz pierwszy Wydawnictwo Albatros... nie mogłam się oprzeć. Tym bardziej, że mieli oni ze sobą „Zliczyć cuda” na trzy tygodnie! Przed oficjalną premierą.
„Mistrz romantycznych historii” - niezmiennie na każdej okładce książki tego autora krzyczy wydawca. Cóż. Zgadzam się.
Kaitlyn Cooper jest samotną mamą dwójki dzieci, Mitcha i Casey. Jest też lekarzem bardzo oddanym pacjentom. Z kolei Tanner Hughes to były żołnierz i lekkoduch. Wychowany przez dziadków. Tuż przed śmiercią babka prosi, żeby w końcu się ustatkował i gdzieś na stałe osiadł. Mężczyzna ma też podjąć poszukiwania swojego ojca. W tym właśnie celu trafia do Asheboro, miasteczka w Karolinie Południowej... i trafia na Kaitlyn...
Wydawałoby się, że na tym koniec. Tani romans. Przewidywalny od samego początku. Może i trochę tak, jednak autor zaskakuje.
Musiałam przeczytać całość, by docenić tę historię.
Początkowo byłam... znudzona. Nic się nie działo. Widać zapomniałam, że Sparksa cenię nie za akcję, ale właśnie za spokój. Bardzo podobały mi się za to powplatane w fabułę cytaty z Pisma Świętego. Byłam mile zaskoczona ile odniesień jest do mojej wiary. Na docenienie też zasługuje dojrzałość dzieci bohaterki. Miło czytało się o takiej relacji,gdzie nie tylko mama zabiega o swoje pociechy a one w czasie nastoletniego buntu są do niej wrogie. Tutaj jest wręcz przeciwnie.
„Zliczyć cuda” mogą spokojnie czytać ci z was, którzy są spragnieni oddechu i odpoczynku od akcji. Od thrillerów i kryminałów. Którzy pragną również kontaktu z naturą. Którzy chcieliby zobaczyć cuda... Wierzycie, że one się zdarzają? Nicholas Sparks pokazuje, że wierzy. :)
Komentarze
Prześlij komentarz