Bridgertonowie mają aktualnie swoje „pięć minut” na platformie Netflix. Z tego co słyszałam serial zbiera pozytywne opinie i z niecierpliwością oczekuje się drugiego sezonu, który już za progiem. Niejako przy tej okazji także książki z tego cyklu otrzymały nowe życie. Premiera pierwszej części serii w polskiej wersji miała miejsce w roku 2000. Wtedy zdecydowanie nie czytywałam takich książek, ale nawet kilkanaście lat temu, kiedy to już powoli wsiąkałam w świat bohaterów, nie słyszałam o Julii Quinn. Teraz postanowiłam nadrobić te zaległości, ale nie podejrzewałam, że będę to robić w takim tempie. Świat, gdzie na sercach matek tak ciąży dobre zamążpójście córek, że aż zakasują rękawy i aranżują spotkania z potencjalnymi zięciami, wciąga do granic możliwości. Przy lekturze niniejszej książki złapałam się na tym, że wsiąkam cała! To uczucie jest niesamowite i bardzo sobie je cenię.
Poznajcie Daphne Bridgerton. Dziewczynę, którą wszyscy lubią. Lubią z nią przebywać i rozmawiać. Uważają ją za bardzo miłą... i to tyle. Jest tylko jeden mężczyzna, który widzi w niej kogoś więcej, ale spotyka się z odmową. Z resztą nic dziwnego. Kiedy na drodze Daff staje przyjaciel jej brata, Anthonego, młodzi postanawiają zawrzeć między sobą umowę. Zwiążą się ze sobą po to, by od Simona w końcu odstąpiły tłumy chętnych na poślubienie go kobiet, zaś Daphne przez „bliską” relację z księciem ma zyskać wielbicieli. Układ wydaje się być idealny. Do czasu kiedy na ich drodze pojawi się coś, czego zdecydowanie nie chcieli widzieć i przed czym się tak usilnie bronią. Najwięcej oporów przez trudną przeszłość ma Simon, a zwłaszcza jego niegdyś najlepszy przyjaciel, brat Daff. Anthony nie potrafi zapanować nad sobą kiedy widzi kolegę w towarzystwie siostry. Czy jednak ma coś do powiedzenia?
„Bridgertonowie. Mój książę” wręcz połknęłam w niespełna trzy dni. Już samo to może wiele powiedzieć. Czyta się z zapartym tchem. Lekka fabuła, sprawne pióro pisarki i przystępna dla oka czcionka. To wszystko składa się na właśnie taki efekt. Świat opisany na kartach książki jest zupełnie inny od tego, którego my doświadczamy. To też przypisuję na plus. Myślę sobie, że nie jedna z nas odetchnie z ulgą, że czasy kiedy to rodzice aranżowali małżeństwa swoim córkom, odeszły zapisując się tylko w pamięci najstarszych, książkach oraz filmach. Ulga, prawda?
To dopiero początek przygody z serią, ale za to jaki obiecujący! Bez wątpienia polecam i wielbicielkom romansów historycznych i tym, które poszukują odskoczni od kryminałów.
Nie ma co spodziewać się tutaj faktów z przeszłości. To tylko i aż zręcznie skonstruowana powieść obyczajowa na jeden lub dwa wieczory.
Kiedy zamknęłam książkę, zaczęłam się zastanawiać czy kolejne tomy również wkupią się w moje łaski. Aktualnie czytam „Ktoś mnie pokochał” i muszę powiedzieć, że jest bardzo dobrze. To jak, kto czyta?
Komentarze
Prześlij komentarz